Kosmici i inni
przez Bartek Bukowski
Wywiad z Pawłem Popławskim
Paweł Popławski urodził się w Szczecinie. W 1987 przyjechał wraz z rodzicami do Berlina, gdzie studiował dyrygenturę w Wyższej Szkole Muzycznej im. Hannsa Eislera u prof. Winfrieda Müllera oraz akompaniament pieśni u prof. Semiona Skigina. Po egzaminie dyplomowym w lecie 2005 roku, w ramach którego dyrygował kilka przedstawień Ariadny na Naxos Richarda Straussa, otrzymał na tejże uczelni klasę akompaniamentu. Już podczas studiów Paweł Popławski był rozchwytywanym akompaniatorem. Od 2004 roku towarzyszy stale kursom mistrzowskim, m.in. Akademii Hugo Wolffa w Stuttgarcie, Szubertiadzie Schwarzenberg i Dniom Hugo Wolffa w St. Pauli. Jako korepetytor uczestniczył wielokrotnie w Międzynarodowych Warsztatach Operowych Schloss Laubach. Opera kameralna Schloss Rheinsberg zaangażowała go do produkcji KRONPRINZ FRIEDRICH Siegfrieda Matthusa. Latem 2006 przejął kierownictwo muzyczne operetki Franza v. Suppés DIE SCHÖNE GALATHEE. 2005 asystował Frankowi Beermannowi przy produkcji Tannhäusera w Minden, gdzie od miejscowego Towarzystwa Wagnerowskiego otrzymał stypendium oraz pobyt na festiwalu w Bayreuth. Jako dyrygent pracował m. in. z Symfonikami Berlińskimi, Symfonikami Brandenburskimi i orkiestrą Opery Komicznej (Komische Oper) w Berlinie.
Akompaniował w koncertach pieśni m. in. podczas festiwalu Gergieva w Rotterdamie, czy w Haus Wahnfried w Bayreuth. W sezonie 2006/07 Paweł Popławski był korepetytorem w Studio Operowym Opery w Zurychu a od 2007 korepetytorem solistów w Komische Oper w Berlinie. Od jesieni 2010 korepetytor solistów w Teatrze Magdeburg, gdzie od sezonu 2011/12 został drugim kapelmistrzem. Tutaj też dyrygował m. in. przedstawienia: Carmen, West Side Story, Don Giovanni, Kopciuszek, Jenufa, Hello, Dolly!, Jaś i Małgosia, Madama Butterfly, Sen Nocy Letniej, Opowieści Hoffmanna, Nędznicy, Wesele Figara, Cyrulik Sewilski, Macbeth, Święto Wiosny, Lohengrin, La Sylphide, Student Żebrak, Wesoła Wdówka, Narzeczona z Messyny, Cyganeria, La Traviata oraz liczne koncerty. Od sezonu 2015/16 Paweł Popławski obejmie pałeczkę pierwszego kapelmistrza w Teatrze Bielefeld.
Kto stwierdził u Pawła Popławskiego wrażliwość na muzykę? Jak zaczęła się twoja przygoda z muzyką?
Praktycznie stało się to przez przypadek, bo kiedy miałem dziewięć lat, mój kuzyn zaczął chodzić na lekcje fortepianu. To było jeszcze przed naszym wyjazdem do Niemiec. Pomyślałem sobie, że ja też będę się uczyć. To trwało tylko trzy miesiące, potem wyjechaliśmy, czyli do dwunastego roku życia nie grałem i szukając jakiegoś hobby pomyślałem, że może warto byłoby wrócić do muzyki. W Niemczech zacząłem u takiej „szalonej nauczycielki”, bezdzietnej Szwajcarki, która zaczęła mnie zabierać na koncerty, dawała mi kompakty do słuchania, nuty. Mógłbym o tym napisać książkę… Byłem takim jej wyjątkowym uczniem, który miał perspektywy osiągnięcia czegoś w przyszłości, a nie tylko grał dla zabicia czasu. To ona była czynnikiem sprowadzającym mnie na „złą drogę”. No i zszedłem, zamiast wybrać jakiś "prawdziwy" zawód.
W ciągu krótkiego okresu czasu osiągnąłeś poziom artystyczny, na który inni wspinają się całe życie, często nadaremnie. Mogłeś zostać pianistą - czy zawsze chciałeś być dyrygentem?
Aby zostać pianistą, jeśli zaczęło się w wieku 12 lat, trzeba mieć wyjątkowe zdolności motoryczne. Na fortepianie trzeba wcześnie grać trudne utwory, żeby utrzymać poziom przez całe życie. Także przez tą panią, zacząłem akompaniować. Ona była wykształconą śpiewaczką, u niej wykonywaliśmy cykle, jak Winterreise i inne pieśni Szuberta. Chciałem pierwotnie studiować akompaniament, ale dyrektor chóru, w którym śpiewałem, zapytał mnie, czy nie wolałbym dyrygować orkiestrą . Studia dyrygentury trwają dziesięć semestrów, obejmują lekcje fortepianu i akompaniamentu. I ten dyrektor, którego czasami zastępowałem, stwierdził kiedyś, że szybko czytam a vista, nie musiał płacić pianistom, tylko posadził mnie przy fortepianie. Ja się uczyłem tego całego repertuaru, a on miał pianistę – korzyść była obopólna. On był moim pierwszym nauczycielem, przepracował ze mną program na egzamin i jakoś się udało.
Czyli trochę śpiewałeś!?
Śpiewałem w chórze "Requiem" Verdiego, "Stworzenie Świata" itd.
Ponieważ nie wszyscy czytelnicy są zaawansowanymi melomanami – powiedz, do czego tak na prawdę jest potrzebny dyrygent?
To pytanie stawiają sobie ludzie na koncercie… Niektórzy profesjonaliści w orkiestrze też - uważają, że zadaniem dyrygenta jest podawanie tempa. W operze jest nieco inaczej, bo w operze dyrygent musi koordynować siedzącą w kanale orkiestrę ze śpiewakami na scenie, ponieważ praktycznie nawzajem się nie słyszą. Musi też organizować balans, kto gra za głośno, kto za cicho, zmiany temp, interpretować utwór, ale nie powinien być żywym metronomem. Orkiestra wysokiej klasy powinna zagrać i bez dyrygenta. Po co w symfonii Haydna dyrygent? Ważniejsza jest praca na próbach.
Bo orkiestra z dyrygentem wygląda ładniej?
Bez dyrygenta też wygląda dobrze.
Utworów którego kompozytora najchętniej słuchasz a którego dyrygujesz?
Ja dyryguję dopiero od mniej więcej piętnastu lat i w teatrze jako kapelmistrz od pięciu lat. Nie mogę sobie wybierać… Naturalnie temat Ryszarda Wagnera jest frapujący – albo się go kocha albo nienawidzi. Ja bardzo lubię jego opery i chętnie bym go dyrygował, miałem zaszczyt zadyrygować "Lohengrina". Była to wielka frajda.
Wiem od wykonawców, że dla nich też. A słuchać?
Bardzo. Od czasu studiów "Tristana i Izoldy" zrozumiałem, dlaczego ten utwór uważany jest za narkotyk - praca ze śpiewakami nad tym utworem, to wyjątkowo wciągające zajęcie. Ostatnio pracowałem ze znajomą śpiewaczką nad rolą Izoldy... Kiedy się tę operę poznaje, to odkrywa się ciągle nowe detale. Dobry utwór nie powinien się znudzić – nie można tam zauważyć wszystkiego na raz – np. "Wesele Figara" grałem i słuchałem już tyle razy, a wciąż nie mam go dosyć.
Czyli Opera jest gatunkiem, który lubisz dyrygować najbardziej?
Tak. Repertuar symfoniczny też jest ciekawy, jest tyle wspaniałych utworów, ale może jest to też przypadek, bo będąc zaangażowanym akuratnie w teatrze dyryguje się więcej repertuaru operowego. W operze układ psychologiczny - międzyludzki, wydaje mi się ciekawszy. Symfonie dyrygowałem z orkiestrą młodzieżową, takie łatwiejsze utwory Dworzaka. Do tej pory nie miałem zbyt wiele okazji dyrygować koncertów symfonicznych.
Dyrygujesz operetki i musicale. Czy słuchasz też lżejszej muzy?
Jazz, klasyczny jazz bardzo mi się podoba, podziwiam ludzi improwizujących, umiejących nadać improwizacji formę i sens. Muzyka nie może być za prosta, musi być nieco skomplikowana w swojej strukturze. Są musicale proste z jakimś tam efektem, ale "West Side Story" – to arcydzieło w tym stylu, podoba mi się bardzo. POP to już nie. Michael Jackson czy Beatlesi może też pisali w swoim stylu wspaniałe rzeczy, ale to mi się za szybko zaczyna nudzić. Na przykład "Rocky Horror Show", taki musical rockowy, to można sobie raz na parę lat posłuchać, raz na 10 lat wystarczy. Struktura utworu powinna być bardziej skomplikowana.
Jerzy Maksymiuk powiedział, że orkiestra musi mieć kata, dobroczyńcę albo Gandhiego, innym razem, że dyrygent musi być psychologiem. Który z tych typów jest ci najbliższy?
Nie chciałbym być katem dla orkiestry. Gandhi, nie wiem, o co chodzi – bez walki – pacyfizm? Być psychologiem - to prawda. Uważam, że każdy dyrygent musi zdobyć doświadczenie, żeby wiedzieć, jak dotrzeć do niektórych ludzi. Dlatego każdy szef orkiestry czy teatru nie powinien być za młody i życiowo niedoświadczony, bo to stanowisko niesie ze sobą tyle problemów, niemających nic wspólnego z muzyką, a którymi trzeba się zajmować. Ja jestem na przykład za młody. Dla mnie to byłoby za wcześnie, lepiej powoli dojrzewać.
Przychodzisz na próbę i stwierdzasz, że któraś sekcja jest danego dnia nie w formie – jak ich zmotywować?
To zależy: jak się ich zna i można stwierdzić, że na przykład w ten dzień się nie wyspali czy są zmęczeni, albo imprezowali do późna, czy mają inne problemy i tylko tego dnia są słabsi, to jeśli zwykle dobrze grają, można machnąć ręką - jutro będzie lepiej. Ale jak ktoś stale źle gra, to trzeba o tym porozmawiać.
Zdarzają się dyskusje podczas prób?
To zależy od dyscypliny orkiestry. Nie powinno się marnować czasu na dyskusje podczas próby. Takie rzeczy powinno się omawiać po próbie, bez zegarka. Trzeba nauczyć się nie dyskutować z orkiestrą. Niektórzy zbyt chętnie wyrażają swoje zdanie.
Zdarza się, że muzyk ma rację ?
Dyrygenci nie lubią lub nie chcą przyznawać się do błędów.
A można?
Czasem trzeba powiedzieć: sorry, coś tutaj zrobiłem niedobrze. Udawanie że wszystko było OK., kiedy znajdzie się ktoś, kto się zorientuje, że coś jest nie tak, nie jest najmądrzejsze. Jak powiemy "moja wina, zagrajmy to jeszcze raz", to chyba lepiej.
Albo jak muzyk powie, nie dam rady – np. z mojego doświadczenia: w "Cyruliku Sewilskim" Rossiniego chciałem konkretne tempo. Flecistka nie mogła wygrać w moim tempie wszystkich nut, no i nie mogłem iść w zaparte. Powiedziałem: OK. Jeśli ta pani ma ambicję zagrania wszystkich nut na odpowiadającym jej poziomie i jest to tylko kwestia minimalnego zmniejszenia tempa, to zagramy tak, żeby jeszcze była energia, ale żeby muzyk nie czuł się „przejechany” przez dyrygenta, że wszystko jest nieważne, byle metronom był usatysfakcjonowany. Jest dla mnie lepiej, tak zareagować, bo wtedy muzycy mają poczucie, że się ich nie ignoruje.
Dyrygujesz przedstawienia baletowe – musiałeś dopasowywać tempa do tancerza?
Z baletem jest ten problem, że współcześnie balet ćwiczy z kompaktem, a nie z fortepianem i przez to nie ćwiczy elastycznych temp. CD ma jedno tempo. Dyrygując baletem zawsze mam wrażenie, że albo jestem za szybko albo za wolno, ale nigdy jak trzeba. Nigdy nie utrafi się dobrego tempa. Oni nie robią z tego tragedii. Oczywiście, że to też zależy od formy tancerza: w jeden dzień jest gorzej, a w drugi skacze sobie trochę szybciej. Raz, dla samokontroli, położyłem na pulpicie metronom w „Dziadku do Orzechów” i wszyscy byli zadowoleni. Pierwszy raz od pięciu lat powiedzieli, że tempa były poprawne. To rzadkość. Trzeba się dopasować, nie wolno "przejechać" tancerzy, bo to jest niebezpieczne dla ich zdrowia: nogi sobie połamią albo ponaciągają ścięgna...
Dyrygujesz z otwartymi oczami. Nie dajesz się ponieść – nie chcesz stracić orkiestry z oka czy jest to nawyk dyrygenta operowego, który stale musi koordynować?
Dyrygowanie z zamkniętymi oczami, to trochę taki show... Karajan dyrygował na nagraniach, a orkiestra stała dziesięć metrów od niego, on w centrum, trochę takie dziwne... Po co dyrygować z zamkniętymi oczami – odłączać się? Ja nie boję się kogoś zgubić, i tak nie możesz patrzyć na wszystkich na raz, zawsze się kogoś konkretnego „łapie” wzrokiem.
Lepiej się muzykuje z kobietami czy mężczyznami?
To nie ma znaczenia. Generalnie grupy powinny być jednak lepiej pomieszanie, na przykład w Magdeburgu - grupa skrzypiec, to w większości kobiety i często się kłócą, ale są też i męskie "diwy".
Co odczuwasz, kiedy wieczorem wybrzmią ostatnie dźwięki – ulgę czy niedosyt?
To zależy jak poszło – jak poszło naprawdę super, to chciałoby się zacząć od początku, a jak trzeba było ciężko pracować i nie wiadomo było, jak to się skończy, to ulgę. Ale najfajniej jest, jak publiczność odczeka z oklaskami kilka sekund i takie napięcie jeszcze wisi w powietrzu. Generalnie to przyjemny moment.
Niektórzy dyrygenci odczuwają, jak pot im spływa po plecach...
A tak, czasem pot zalewa czoło i nie ma jak się wytrzeć w trakcie utworu.
Ile wolności artystycznej wytrzyma utwór, żeby być jeszcze rozpoznawalnym?
To zależy od jakości utworu. Są chóry amatorskie albo orkiestry amatorskie grające trudne utwory, poza ich zasięgiem, ale Bacha czy Mozarta nie da się "zniszczyć". Utwór bardzo dobry wytrzyma wolność dyrygenta. Mnie nauczono, żeby nie podchodzić do utworu na zasadzie, że muszę wymyślić koniecznie coś nowego, zmieniając tempa albo wprowadzając jakąś dziwną artykulację czy dynamikę. Jeśli do wykonania jest opera, to trzeba partie sobie samemu prześpiewać, samemu wyczuć, ile przerwy dane miejsce wytrzyma. Trzeba mieć szacunek dla kompozytora, chociaż nie wiemy dokładnie, jak Bach czy Mozart wykonywali swoje dzieła. Staram się przekonać wykonawcę do swojej wizji, aczkolwiek jestem otwarty na jego pomysły.
Co ci się podoba w Pawle Popławskim?
Nie umiem odpowiedzieć...
Może zrobimy przerwę?
Prędzej, co mi się nie podoba…
Kto jest twoim wzorem – ideałem dyrygenta?
To się zmienia. Na przykład Sergiu Celibidache – te jego wszystkie teorie, co opowiadał na lekcjach o muzyce, o relacji nut, o strukturze, sposobach próbowania. Wiele tygodni próbował w Monachium symfonię, żeby wszyscy wiedzieli, co kto gra i uwolnili się z wszelkich ograniczeń. Celibidache to geniusz, znał każdy utwór na pamięć, powiedział, że symfonie Brucknera mógłby napisać z pamięci. To ludzie z wyjątkowym talentem. Ale przed koncertem zawsze zaglądał do partytury. Ciekawe, że tacy, jak on, Barenboim czy Santi, którzy wiedzą wszystko, zawsze studiują od nowa. Nigdy nie powiedzieli, że nie ma po co studiować. Ci, którzy nie poświęcają czasu na dogłębne poznanie utworu, czasem nie wiedzą o nim nic, chociaż grają utwór już dziesięć lat - uważają, że nie ma już po co studiować…
Drugim idolem był Christian Thielemann. Potrafi stworzyć napięcie i zna dokładnie wszystkie utwory, które dyryguje. Śpiewacy i instrumentaliści nigdy nie obawiają się przy nim, że zabraknie im powietrza przed końcem frazy. No i mój profesor, który przez czterdzieści lat dyrygował niemal cały repertuar operowy. Uczył, że najpierw jest organizacja, dokładność a potem interpretacja, nie zaczynamy od końca.
O czym marzysz?
Aby mieć zdrowie i żeby wszystkie organy funkcjonowały na tyle, by możliwie długo pracować w tym zawodzie ...i oczywiście o czerwonym Ferrari.
Z kim chciałbyś pracować?
Ważne, żeby był poważnym artystą, a nie powierzchowny. Nie podoba mi się, że jak się wystawia operę, zjeżdża się towarzystwo na jedną próbę, nie ma czasu porozmawiać o roli, o prowadzeniu postaci, o kwestiach reżyserskich. Lubię śpiewaka poinformować, co, po co i w jakiej intencji śpiewa to czy tamto, tempo nie jest ani argumentem ani problemem, zawsze przekonuję śpiewaka do mojej interpretacji albo on mnie do swojej. Celibidache, jak wielki guru, zapraszał muzyków na rozmowy o muzyce. Wyobrażam sobie, jak oni siedzieli i rozmawiali. Nienawidził nagrań i uważał je za nonsens. Powiedział też, że nie jest bez znaczenia, gdzie i kiedy się gra, bo jest to niepowtarzalne. Teoretycznie potrzeba by 10.000 mikrofonów, żeby mniej więcej wyłapać konstelację wszystkich dźwięków. Mówił, że lepiej iść na koncert nawet mniej zdolnego wykonawcy czy słabszej orkiestry, aby się dowiedzieć czegoś o utworze, niż słuchać nagrań choćby najwybitniejszych interpretatorów.
Kim zostałby Paweł Popławski, gdyby nie został muzykiem?
Ciekawe – są takie filmy, gdzie wystarczy skręcić w lewo, nie w prawo i już wszystko toczy się inaczej... Ciekawiła mnie medycyna. Prawo, albo ekonomia nie za bardzo, trochę za suche, medycyna jest bardziej ludzka. Ciekawe, że jak się ma "dołek", to się zaczyna rozmyślać, dlaczego nie studiowałem tego czy innego. Muzyka, ale też malarstwo czy aktorstwo, to nie są zawody, które się wybiera, to one sobie praktycznie ciebie wybierają. Takie bardziej czarodziejskie, że nie da się ich rzucić, czy się od nich uwolnić i iść zarabiać więcej – o wiele więcej...
Zdarzają się zabawne sytuacje podczas prób albo przedstawień?
Na przykład, jak ktoś zapomni tekstu - odczuwa, jak powiedział Einstein, relatywność czasu: stoi na scenie i dwie sekundy odczuwa, jak by to były dwie godziny.
W "West Side Story" każdy wykonawca miał przyklejony mikrofon. Jeden kolega zapomniał tekstu i mówił tylko "Maria, Maria, Maria...", a ona tylko "Chino, Chino, co jest Chino?" - nie mogła mu podpowiedzieć, bo też miała włączony mikrofon. Albo kabel od mikrofonu przesunął się, rujnując jej fryzurę i wszyscy się z niej śmiali, a ona nie wiedziała dlaczego. Na próbach też jest czasem wesoło, ale na przedstawieniach bywa jeszcze śmieszniej, bo nie można po prostu przerwać…
Jak się pracuje w międzynarodowym zespole – są różnice w mentalności?
O tak, ale zasadniczo nie interesuje mnie, skąd ktoś pochodzi. Południowcy faktycznie lubią odkładać wszystko na jutro, ale to się w końcu ustawia.
Pracowałeś z polską orkiestrą?
Nie, jeszcze nie.
Zadyrygowałbyś?
Chętnie, może coś się przydarzy?
Możesz jednym, dwoma słowami określić ludzi, z którymi masz tu do czynienia?
- szef
Jego znam już z Berlina...
Jedno, dwa słowa!
Kosmopolita.
- koledzy
Niektórzy kosmici.
Nastawienie do obcokrajowców
Słyszałem, że były problemy z grupami nazistów, ale teraz nie ma problemu.
Ćwiczysz przed lustrem?
Nie. Tylko czasem, żeby skontrolować postawę.
Co zabrałbyś na bezludną wyspę?
Regał z moimi partyturami i mój iPod.
Gdzie chciałbyś osiąść na emeryturze?
Berlin to druga ojczyzna – chciałbym tam wrócić. Mieszkałem tam ponad dwadzieścia lat.
Czy chciałbyś tam wrócić w celach zawodowych?
Tak. Na początku sezonu będę w berlińskiej Komische Oper dyrygować prawykonanie opery dla dzieci „Schneewittchen und die 77 Zwerge” (Królewna Śnieżka i 77 Krasnoludków), australijskiej kompozytorki – Eleny Kats-Chernin. Zobaczymy, co z tego wyniknie – jeszcze to komponuje.
Ten rok to dla Ciebie rok zmian - przenosisz się jeszcze dalej na zachód.
Od sierpnia obejmuję batutę pierwszego kapelmistrza w Bielefeld. Po premierze w Komische Oper mam w Bielefeld premierę „La scala di seta” (Jedwabna drabina) Rossiniego. Poznam nowych ludzi, nowego szefa, może się czegoś nauczę - to doświadczony dyrygent, wcześniej był w Mannheim, tam mają wielki repertuar.
W Magdeburgu też dużo dyrygowałeś!
Musiałem szybko się uczyć - trzydzieści pięć produkcji w ciągu pięciu lat.
Za rok, pod koniec sezonu przyjedziemy do Bielefeld i zadamy Ci kilka pytań, zgadzasz się?
Załatwię bilety.
A my zobaczymy co się zmieni w odpowiedziach…
Dziękujemy za poświęcony czas i życzymy, abyś po skończonym przedstawieniu zawsze odczuwał niedosyt.
Do zobaczenia w Bielefeld!
Z Pawłem Popławskim rozmawiał Bartek Bukowski